niedziela, 31 stycznia 2016

Rozdział 1

- Dante, przyjacielu...
- Spierdalaj.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, w tak piękny i słoneczny dzień.
Spojrzałem za okno. Niebo pokryte było chmurami i wydawałoby się, że słońce nigdy nie wzejdzie.
- Pokurwiło cię? - zapytałem
Marcus ściągnął brwi i spojrzał na mnie gniewnie.
- Posłuchaj...przyjacielu...- warknąłem, zanim się odezwał -Jeśli chcesz obrzucić mnie kolejnym zleceniem na...groźnego demona, za którego nic mi nie zapłacisz, to powtórzę to, co powiedziałem wcześniej. Spierdalaj.
- Gdyby nie moje zlecenia, miecz przyrósłby Ci do pleców, a fotel do dupy. Nikt Cie nie wynajmuje już od miesięcy, masz wiele długów, powinieneś mi dziękować, że wogóle się tobą interesuję.
- Jestem skuteczny.
- I głupi. Niedługo nie będziesz mieć za co kupować jedzenie.
- To już chyba nie twoja sprawa - mruknąłem
- Pewna kobieta zadzwoniła do nas, ponieważ boi się o swojego syna. Chłopak zamyka się na długie godziny w pokoju, jest agresywny, matka boi się, że opętał go demon. Prosi nas o pomoc.
- I ty przychodzisz z tym do mnie?
- Jesteśmy przyjaciółmi.
- Byliśmy.
- Przemyśl to, chłopcze. Mam wielu chętnych na to zlecenie, nie są jednak tak dobrzy jak ty.
- Nadal boli cie, że odszedłem?
- Dante, nie chodzi o...
- Nie obchodzi mnie co powiedz od teraz do jutra o 13.
- Ale...
- Idź się poopalać na tym swoim "słońcu".
- Jak chcesz. Gdybyś zmienił zdanie, o 13.01 będę w barze naprzeciwko - powiedział Marcus i wyszedł.
Za tym musi kryć się coś jeszcze. Nie namawiałby mnie, jeśli miałbym tylko zabić demona. Musi być coś jeszcze, pomyślałem.
Ale teraz nie pora na to. Teraz pora na posiłek.
Wstałem i poszedłem do małego schowka, który służył mi za spiżarnię. Wziąłem słoik dżemu truskawkowego i wróciłem na miejsce. Była już pora późnego śniadania, jednak ja nigdy nie przestrzegałem ustalonego czasu. Dżem mogłem jeść zawsze. Nie zdążyłem jednak nawet odkręcić słoika, bo do mieszkania ktoś wszedł. Nie demon. Człowiek. Bardzo zdenerwowany człowiek. Trzasnął drzwiami wejściowymi i sekundę później stał już przede mną. Z bardzo złą miną. Odłożyłem posiłek na później.
- Doprawdy nie wiem, czy jesteś na tyle głupi, czy na tyle leniwy, że odrzuciłeś to zadanie - krzyknął Rhandall - Albo wogóle tego nie przemyślałeś. To zlecenie to żyła złota.
- Od miesięcy nie dostałem zapłaty za zlecenia od Marcusa. Dlaczego miałby zapłacić mi teraz...
- Idioto, kobieta, która dzwoniła do szefa to Pani Dunsly. PANI DUNSLY! Najbogatsza wdowa w całym Londynie! Patrick to jej jedyny syn, spadkobierca ogromnego majątku. Zapłaci każdą cenę, byle tylko go uratować. To nasza szansa, żeby się urządzić!
- Miecz mi zardzewiał - powiedziałem
- Masz jeszcze drugi
- Zgubiłem
- A pistolety?
- Demony zjadły.
Mój przyjaciel westchnął zniecierpliwiony.
- Zaraz powiesz, że trzeci miecz przyrósł ci do siedzenia, dlatego się nie ruszasz.
- Nie mam trzeciego miecza.
- Wyrazy współczucia, przyjacielu. Myślałem, że każdy facet go ma. Jak to się stało? Przysiągłbym, że jeszcze wczoraj wychodziła stąd taka wysoka, całkiem ładna blondynka z dużymi...
- Spierdalaj - powiedziałem i wróciłem do jedzenia dżemu.
Rhandall zaczął się śmiać. Gdy już się uspokoił, spytał:
- A teraz, powiedz prawdę, Dante. Dlaczego nie chcesz przyjąć tego zlecenia. Dawno razem nie walczyliśmy i...
- Tydzień temu.
- Nie przerywaj jak ja mówię. Dawno razem nie walczyliśmy, przez co nasza przyjaźń zaczęła się nieco zacierać. Wspólna walka łączy ludzi. Nie sugeruje, że nie...
- Przerzuciłeś się na facetów? To spierdalaj.
- A ty zainwestuj w słownik. Twoje wypowiedzi skupiają się na jednym słowie. To niezdrowe. Przez to możesz zapomnieć o istnieniu innych słów i gdy jakiś demon okaże się wykształcony, nie będziesz wiedział jak z nim rozmawiać... - przerwał, żeby złapać pokrywkę, którą w niego rzuciłem. Zatrzymała się tuż przed nosem. Potem wstałem i zwróciłem się w stronę sypialni. Po kilku krokach odwróciłem się jednak, żeby zabrać dżem z biurka, jednak słoiczka tam nie było. Trzymał go Rhandall. Od tej chwili wszystko skupiło się wokół tego słoika.
- Oddaj mój dżem! - powiedziałem
- Przyjmij zlecenie!
- Dawaj dżem!!
- Nie - powiedział spokojnie
- Jak to nie? To mój dżem!!! - ryknąłem
- Spierdalaj.
Tego już było mi za wiele. Wyciągnąłem pistolet zza pleców i wycelowałem w Rhandalla.
- Oddaj. mój. dżem! - wycedziłem
- O proszę, demony wypluły właśnie twój pistolet. Miło z ich strony, że pomyślały o tym na czas. A teraz rusz dupe i idziemy do Marcusa - powiedział i wyszedł.
Naprawdę nie wiem, czemu on jest moim przyjacielem. Zniósłbym wiele, ale nie dżem. Zabrał go. Schowałem pistolet i poszedłem do sypialni. Włączyłem jakiś kanał w telewizji i wyciągnąłem się na łóżku. I czekałem. Nie minęło nawet 10 minut, aż drzwi frontowe trzasnęły tak, aż zatrzęsły się ściany. Rhandall stanął w drzwiach sypialni, klnąc siarczyście.
- Dlaczego chociaż raz mnie nie posłuchasz? Co ci zrobi jeden taki wypad? Czy ucierpi przez to twój lordowski tyłek? Nie wydaje mi się.
Zamiast odpowiedzieć, podszedłem do niego i wyciągnąłem rękę. Zrozumiał o co mi chodzi i ze zrezygnowaną miną oddał mi słoik z dżemem.
- Poddaję się. Brakło mi argumentów - powiedział
- Czy się przesłyszałem? Tobie brakło słów? Rhandallowi Moultonowi, słynnemu Rzeźnikowi z Londynu, który przestudiował na pamięć wszystkie słowniki nie wie co powiedzieć? Ha! Nie myślałem, że doczekam takiej chwili!
- Doprawdy jesteś najbardziej zarozumiałym, aroganckim, bezczelnym, kłótliwym, złośliwym zrzędowatym...
- Skończyłeś?
- Nie! Najbardziej zrzędowatym dupkiem na świecie!
- Już?
- Tak. Teraz skończyłem. Ale zapewniam Cię, że...
- Dobra. A teraz jeśli nie masz nic przeciwko, chciałbym zając się robotą. Jeśli się sprężymy, może uda nam się wrócić na kolację.
- Co? Zmieniłeś zdanie?
- Nie, po prostu chciałem posłuchać jak krzyczysz.
- Od początku chciałeś przyjąć to zlecenie?
- Nie, ale twoje argumenty były bardzo przekonujące.
- Jesteś najbardziej tajemniczym człowiekiem jakiego znam. I z pewnością bardziej zmiennym niż niejedna kobieta.
- Nie jestem człowiekiem.
- Racja, zapomniałem. Wybacz.
Wyczułem w jego głosie sarkazm, jednak nie odciąłem się, nie chciałem zagłębiać się w tym temacie. Tylko bym go zachęcił. A przez najbliższe sto lat nie miałem ochoty rozmawiać o moim pochodzeniu. Wiedziały o nim tylko 3 osoby: Ja, Rhandall i Marcus. I chciałbym, żeby tak zostało.

                                   >...<

Pół godziny później siedziałem w biurze Marcusa. Mój dawny szef był zdziwiony, że tak szybko zmieniłem zdanie.
- Więc mówisz, że Rhandall ma bardzo przekonujące argumenty? - zapytał
- Tak - odpowiedziałem.
- Zabrałeś mu dżem? - szepnął do Rhandalla
- Tak.
Marcus się uśmiechnął. Wiedział, jak mnie złamać. Zdziwiło mnie, że sam tego nie zrobił, tylko wysłużył się Rhandallem. Chociaż mój przyjaciel działał ze mną, czasem pomagał Marcusowi.
- Dobrze więc - powiedział - Dante, skoro zdecydowałeś się przyjąć to zadanie, domyślam się, że Rhandall będzie Ci towarzyszył?
- Raczej się go nie pozbędę - odparłem
- I nie zgadzacie się na pomocnika, którego mógłbym wam przydzielić...
- Nie - odpowiedzieliśmy równocześnie ja i Rhandall.
- Czyli wszystko jasne. Pani Dunsly będzie wam bardzo wdzięczna, może podaruje wam za pomoc trochę złota.
- Dlaczego nie dałeś tego któremuś ze swoich? - zapytałem. Musiałem wiedzieć.
- Wiesz, nie są tak dobrzy jak ty, mogliby nie poradzić...
- Nie kłam! Wszyscy wiedzą, ze twoi ludzie nigdy mi nie dorównają. Tylko że temu demonowi dałby radę nawet najmniej przeszkolony wojownik. Powiedz mi prawdę!
- To może mieć związek z Lucyferem - powiedział Marcus
Zesztywniałem. Dawno już nikt nie wymówił tego imienia. Od Wojny z Demonami nikt nawet nie myślał o tym imieniu. To przynosiło pecha.
- Pani Dunsly opisała nam, jak zachowuje się jej syn. Historia się powtarza, jest tak samo jak tamtym razem. Sądzimy, że chłopak może być Kielichem, dzięki któremu Lucyfer się odrodzi.
- To może być zwykły atak demona. Nie każdy opętany dzieciak musi od razu...
- Nie, ale sprawdzamy wszystkie takie przypadki. Nikt nie chciałby, żeby to się powtórzyło, ale...dokąd idziesz? Dante!
Nie wyjaśniłem jeszcze szczegółów! - powiedział Marcus widząc, że wstałem i skierowałem się do wyjścia.
- Nie potrzebuję więcej szczegółów - odparłem - Rhandall.
Mój przyjaciel podążył za mną bez słowa. Dokładnie wiedział, o co chodzi. Gdy mnie przekonywał. Zdziwiło mnie jednak to, że sam mi o tym nie wspomniał.
Wyszliśmy, zanim Marcus zdążył jeszcze cokolwiek powiedzieć.
Na dworze zaczęła padać mżawka, przez co niebo zrobiło się jeszcze bardziej szare. Idealna pogoda do zabijania demonów, pomyślałem.
- Rozumiem, czemu mi nie powiedziałeś od razu, w czym rzecz.
- Obawiałem się, że nie wysłuchasz mnie do końca i od razu tam popędzisz.
- Pewnie bym tak zrobił.
- Dante, jeśli ten chłopak okaże się Kielichem...
- Dobrze wiem, co się wtedy stanie. Dlatego musimy temu zapobiec.
- Nie możemy zabić chłopaka. Istnieje inne wyjście. Moglibyśmy przecież wypędzić z niego demona i...
- Nie jestem cholernym czarownikiem. Zabijam demony, a nie je uwalniam.
- Możesz mnie kurwa chociaż raz wysłuchać bez przerywania? Doprawdy masz talent do denerwowania ludzi.
- Więc co masz jeszcze do powiedzenia?
Rhandall spojrzał na mnie z ukosa.
- Masz szczęście, że zabijam tylko demony - warknął - Od początku chcę ci powiedzieć, że możemy zrobić to tak, że zadowolimy wszystkich. Pani Dunsly chce odzyskać syna, Marcus pozbyć się problemu, a my chcemy zarobić. Proponuję więc, abyśmy oczyścili chłopaka z demona, udowodnili szefowi, że chłopak nie jest Kielichem i zarobili na pomocy.
- A co, jeśli jednak chłopak jest Kubkiem? - spytałem
- Kielichem. Wtedy...tego nie przemyślałem. Od wojny minęło tyle lat, po Lucyferze ślad zaginął, nie chce mi się wierzyć, że on może...
- Zrobimy tak. Jeśli chłopak okaże się Kubkiem, zabijemy go. Jeśli nie, też go zabijemy. Skoro demon go opętał, wkrótce przejmie nad nim kontrolę, wtedy i tak będziemy musieli go zlikwidować.
- Zaraz stracę do ciebie cierpliwość. Nie dociera do ciebie powaga sytuacji? Nie możemy zabić dzieciaka. To człowiek! Opętany, czy nie nadal pozostaje śmiertelnikiem. A my zabijamy demony.
- Przyjacielu mój najlepszy - zacząłem - Jeśli chcesz, możesz zostać. Nie mam zamiaru czekać, aż ten potwór się odrodzi. Nie obchodzi mnie życie tego śmiertelnika. Zrobię co trzeba, nawet jeśli będę musiał go zabić.
- Teraz straciłem cierpliwość. Mam cię serdecznie dosyć. Ale nie pozwolę, żebyś działał sam. Nie pozwolę ci zabić tego chłopaka, rozumiesz? Musi być inne wyjście. Może...Dante, ty też masz w sobie cząstkę demona...
- Jakbym nie wiedział - warknąłem
- Może dzięki temu dasz radę wypędzić tego demona bez krzywdzenia człowieka...
- Nie dociera do ciebie? Nie jestem pieprzonym czarownikiem! Zabijam potwory, nie ratuję ich. Skoro chłopak jest Kielichem, nie ma już dla niego żadnej nadziei! Jeśli Lucyfer wróci, to będzie koniec wszystkiego? Nie dotarło? Czasem trzeba poświęcić jedno życie, żeby ratować wiele innych! Dlatego zabijemy tego dzieciaka! - wybuchnąłem.
Rhandall nie powiedział już nic więcej, tylko ruszył przed siebie z ponurą miną. Podążyłem za nim.
W duchu ja też nie chciałem zabijać tego dzieciaka. Ale nie było innej drogi. Opętania zazwyczaj kończą się jednakowo: słaby człowiek przegrywa, silny demon zwycięża i przejmuje kontrolę nad ciałem swojej ofiary. A demon posiadający ciało jest silniejszy od duszy demona, która błąka się miedzy ludźmi.
Jeśli chłopak jest Kielichem, a dzięki jego ciału odrodzi się sam Diabeł, to miałem zamiar go zabić.
Niebo było nadal pochmurne, deszcz padał coraz bardziej. Rhandall dalej szedł pierwszy, nie oglądając się. Wiedziałem, że jest na mnie zły. Często się kłóciliśmy, jednak rzadko się na mnie obrażał. Teraz chodziło o ważną sprawę. Rozumiałem go.
Deszcz ściekał mi po twarzy, włosy kleiły się do czoła. Odgarnąłem je, by nie zasłaniały mi oczu.
Wreszcie dotarliśmy do domu Pani Dunsley. A raczej rezydencji Pani Dunsley. Była najbogatszą kobietą w całym chyba Londynie. I bardzo wpływową. Syn był jej jedyną żyjącą rodziną, nie dziwiło mnie więc, że oddałaby wszystko, żeby go uratować.
Rhandall nawet nie zapukał, otworzył drzwi i wszedł jak do siebie. Pani Dunsly była w kuchni, nie zdziwiła jej śmiałość mojego przyjaciela. Widać się nas spodziewała.
- Jest na górze. Znów zamknął się w pokoju.
Poszliśmy schodami na piętro, a potem skierowaliśmy się na prawo. Ostatnie drzwi prowadziły do pokoju Patricka. Były zamknięte na klucz. Rhandall wymierzył im solidnego kopniaka. Zawiasy skrzypnęły, ale nie puściły. Kopnął je drugi raz. Opadły z hukiem na podłogę.
Wyciągnąłem pistolety i wszedłem do środka. Chłopak siedział na środku pokoju, z kolanami podkurczonymi pod brodę. Na podłodze przed nim widniał pentagram, namalowany krwią jakiegoś biednego zwierzęcia.
Rhandall wziął miecz do reki i ostrożnie podszedł do chłopaka.
- Patrick - powiedział ładownie - Patrick, czy możesz wstać i wyjść z nami na korytarz.
Chłopak podniósł głowę i spojrzał na nas. Jego oczy były całe czarne.
Demon już w nim siedzi, pomyślałem. Nie ma wyjścia, trzeba go zabić.
Rhandall był jednak szybszy. Doskoczył do chłopaka i złapał go za ramiona. Patrick zaczął się wyrywać, kopać, próbował ugryźć mojego przyjaciela, ale ten trzymał mocno.
Jedną ręką sięgnął do kieszeni i wyjął z niej medalion, przypominający krzyż, wysadzany rubinami. Przyłożył go do piersi chłopaka i docisnął.
Patrick krzyknął przeraźliwie, gdy skóra pod krzyżem zaczęła parować. Szarpał się jeszcze mocniej.
- Może mi łaskawie pomożesz? - wydyszał Rhandall
Schowałem jeden pistolet i złapałem chłopaka za rękę, którą chciał uderzyć mojego przyjaciela.
Po minucie szarpaniny i krzykach chłopaka demon wreszcie poddał się i opuścił jego ciało. Jego duch uniósł się nad nami. Był to bezcielesny demon, najprostsza i najbrzydsza kreatura. Teraz do akcji wkraczałem ja. Wystarczył jeden celny strzał między oczy i potwór zniknął w ciemnych obłokach i jękach.
Chłopak opadł bez sił na podłogę. Więc jednak nie był Kielichem. Opętał go demon, którego sam przyzwał. Był łatwy do pokonania, bo chłopak nie miał doświadczenia i posłużył się krwią zwierzęcia, a nie człowieka.
Złapałem go za koszulę i uniosłem na wysokość oczu.
- Zastanawiam się, co sobie myślałeś, bawiąc się w przyzywanie demonów? Jeśli chcesz umrzeć, chętnie pomogę. Sprawi mi to nawet przyjemność. Ale nie narażaj swoją głupotą innych. Pomyślałeś o matce? Innych ludziach? Demony zabijają śmiertelników!
- Odpuść mu, Dante. Widzisz przecież, że chłopak zaraz zemdleje...
- Jesteście...jesteście łowcami? Demonów? Hahaha...chyba n..chyba nie myślicie, że uda wam się je wszystkie zabić? - wychrypiał - One...one żyją wszędzie. Nigdy ich nie zniszczycie.
Odwróciłem się do Rhandalla i spojrzałem mu w oczy. Wzruszył ramionami.
- Głupcy. Lucyfer się odrodzi i zabije wszystkich...
Nie wytrzymałem i trzasnąłem chłopaka pistoletem w głowę. Zemdlał. Przewiesiłem go sobie przez ramię i wyszedłem na korytarz. Słyszałem, że Rhadall przechodził się po pokoju. Zapewne szukał zwierzęcia, którym posłużył się Partick.
Pan Dunsly czekała na nas w salonie, zalana łzami. Gdy nas zobaczyła, zerwała się z kanapy.
- Nie żyje? Słyszałam strzał i jego krzyk, przecież mieliście go...
- Spokojnie, jest tylko nieprzytomny. Wypędziliśmy demona, który go opętał, którego przy okazji sam przyzwał.
- Nie możliwe. Mój Partick nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Przecież...niczego mu nie brakowało, miał wszystko, co chciał, na wszystko mu pozwalałam. Dlaczego miałcy zrobić coś takiego?
- Niech pani go sama o to spyta. Nasze zadanie już się skończyło.
- Dziękuję...za wszystko. Przyjdźcie do mnie za kilka dni, to wam zapłacę. Na razie jednak muszę zająć się synem.
Bez słowa odwróciłem się do wyjścia. W korytarzu czekał na mnie Rhandall.
- Nie wiem, jakiego zwierzęcia użył Patrick, nie ma po nim śladu. Ale miało sporo krwi.
- Pani Dunsly zapłaci nam za kilka dni. Teraz musi zająć się synem.
- Dziwi mnie, że chłopak sam przyzwał tego demona do swojego domu. Co go do tego skłoniło?
- Zapytamy go, jak się ocknie. Swoją drogą, dlaczego od razu nie powiedziałeś mi, że wiesz, jak wywabić demona z ciała chłopaka?
- Chciałem załatwić to samemu. Poza tym ty i tak byś się tego nie podjął, tylko zabił od razu dzieciaka. Uznałem, że mam na tyle siły, by sam to zrobić. Ty miałeś tylko zabić demona, gdy już zostawi chłopaka.
- Wszystko wcześniej przemyślałeś - powiedziałem
- Miałem plan, ale nie wiedziałem jak z tobą. Zawsze mogłeś byś szybszy ode mnie i strzelić do chłopaka zanim wyjąłem medalion - powiedział Rhandall i wyjął krzyż - Należał do mojego ojca. Też był łowcą. Marcus dał mi go, gdy odszedłeś. Powiedział, że teraz ja będę jego najsilniejszym wojownikiem. Ale odszedłem razem z tobą.
Dalej szliśmy w milczeniu.
Było już popołudnie, nie było sensu spieszyć się na obiad do domu.
- Może pójdziemy do baru na piwo? Dawno nie wychodziliśmy nigdzie na męskie wieczory, może...
- Ostatnio na takim męskim wieczorze po pijaku oświadczyłeś się jakiejś prostytutce - powiedziałem
- A ty spędziłeś całą noc w łóżku z trzema! Ha! To dopiero było! Rano miałem największego na świecie kaca.
Uśmiechnąłem się nieznacznie.
- Więc chodźmy.
- Przekonał cię kac czy dziwki?
- Jedno i drugie.
Najbliżej znajdował się bar "Czerwona żurawina", nadal jednak dzieliło go od nas kilka przecznic. Szliśmy akurat przez jeden z ciemniejszych zaułków, gdy usłyszałem krzyk. Niewątpliwie człowieka, dziewczyny.
Rhandall też go usłyszał, bo wyjął pistolet i zaczął iść w stronę dźwięku.
- Daj spokój, mięliśmy iść na piwo. Pewnie jakiś chłopak przestraszył dziewczynę gumowym pająkiem, czy coś. Daj spokój.
- Mam co do tego złe przeczucia. Tamta okolica jest niebezpieczna, rzadko kiedy widuje się tam ludzi, a często demony. Jeśli jakiś potwór zaatakował tą dziewczynę, musimy jej pomóc.
- Nie mam najmniejszego zamiaru...
- Jak chcesz to zostań. Ja idę zobaczyć co się stało - powiedział Rhandall i zniknął za zakrętem.
Westchnąłem i ruszyłem w stronę baru. Jednak po kilku sekundach znów rozległ się krzyk. Rhandall miał rację. Tej dziewczyny nie przestraszył gumowy pająk.
Wyjąłem miecz i przeklinając pod nosem ruszyłem za Rhandallem.
Znalazłem go kilka zakrętów dalej, za kontenerem na śmieci. Stał tyłem do ściany, a za nim, na ziemi leżała młoda dziewczyna. Z jej brzucha wystawał spory kolec demona. A przed nimi, po przeciwnej stronie uliczki znajdowała się jedna z brzydszych kreatur, jakie w życiu widziałem. Brehlog. Prawa ręka Lucyfera.

Prolog

Mam na imię Dante. I jestem przeklęty. Zawsze byłem ciekaw, kto bawił się aż tak dobrze, że mnie stworzył. A, no tak, mój ojciec. Nawet go nie spotkałem, a czuje go wkoło siebie. Za każdym razem, gdy zatapiam miecz w ciele demona, czuję obecność mojego ojca. Nie w sobie. W tych potworach. Mój ojciec jest jednym z nich. A ja...cóż, mogę je tylko zabijać, jakbym chciał zapłacić za to, jaki się przez Niego stałem. Nienawidzę go. I nienawidzę siebie.